Kobieta odsuwa
ciężkie krzesło od stołu,
wstaje
wysoko,
cicha, straszna jak wschodnie cesarstwo,
i jest
wieczór.
Jest rzeczka
Jest rzeczka,
pływa drewniana kaczka.
Lato usycha.
Z wnuczki, jak
powstaje babcia?
Tylko trochę zaczekać.
Usta, 1985
* * *
Na trawie srebrna rosa księżycowa
rozrzutną bożą ręką rozrzucona:
samotna chmura – wielki sokół ciemny
skrywa przez chwilę ospowaty księżyc
i już ją wiatr pospiesznie gdzieś wygania,
a noc, jak przedtem, znów jest nieruchoma
i cicha – chyba, że gdzieś w dali pawie
z gałęzi nawołują bukszpanowych
i woda się spieniona rozpryskuje
w ogrodach, w wodotryskach z alabastru,
kiedy zakonnik młody, zagrzebany
w żywotach świętych, z cicha postękuje;
rosa na trawie srebrem wzór maluje;
ja śpię, i obym nigdy się nie zbudził.
* * *
Dręczy mnie jeszcze jeden mętny obraz:
zboczyłem z drogi, idę przez polanę,
(niosę nie bardzo ważną wieść dla kogoś
sprężystym krokiem dobrego posłańca) –
gdy tam docieram, zastaję cierpienie,
chyba śmierć dziecka, i nie mam pojęcia,
jak się uśmiechać, cały z drewna, niemy,
błahą wiadomość trzyma jeszcze język,
dzień wisi suchy, całkiem nieruchomy,
i światło wzmaga się w wysoki pisk;
potrafiłby pocieszyć ich kto inny,
i inny znaleźć sens swojej wizyty –
ja stoję tam zaklęty, odurzony,
w świat patrzę, obły i nierzeczywisty.
* * *
Jeszcze przez niebo nie przepłynął obłok;
i nie wyrzekły usta ani słowa,
krew stała w żyłach, zmarzła, nieruchoma;
i nie stanąłem nagi sam przed sobą;
i cały świat szeroki, w tym obrazie
jałowy, czczy, daleki, nieciekawy,
w koło gliniana gruda spustoszona
przetacza się przez wszechświat opróżniony –
uparty obraz! nie ma nad nim władzy
ni wyobraźnia, ani sny czy pamięć,
lecz w każdej chwili ukazać się może,
tuż przed oczami, w piersi i gdziekolwiek,
w deszczu, w południe, w mandarynek woni –
bo jest on, Panie, w twojej obecności.
* * *
Wspomnienie śnię, a czy pamiętam sny?
Słychać słowiki nad powolną rzeką,
a w głowie w ciemnym forte się nasila
głos oddalony, ciężki od pragnienia,
by mnie obrazem zmamić świętojańskim –
sunie dziewczyna, z dawien ukochana,
z drugiego brzegu, lekka, do mnie:
boso przez wodę, biała od wieczoru,
w spódnicy długiej, lecz niezamoczonej
(co z nią wyrabiał wiatru syn swawolny!),
podchodzi właśnie tutaj, tak łagodna,
z kwiatami w ręku i płonącym wzrokiem,
z uśmiechem, który jasno widzę teraz –
te sny pamiętam, to wspomnienie śnię.
Sonety, 1989 i 1993
* * *
To był krogulec; sylwetka nieruchoma,
sunąca przez połowę głębokości nieba
i czas był, który jest i którego zaraz nie ma;
teraz ptak nie lata już, nie krąży,
a ja człowiekiem trochę starym jestem.
Potrafię wdzięczny być za wieczór i za ciszę;
naleję wina sobie i nakruszę chleba,
bym w jednym napojony był i syty,
i jest mi dobrze; jeśli serce zacznie śnić,
żywi go zasób znaków dawnych dni –
białe kamyki, rzeka, góra podrzucona wzwyż
na sztorc, łopuch: czy to kania
czy krogulec krąży sprzed dziesięcioleci
nad chłopcem – lipiec, słońce praży -,
o, jest mi dobrze, dobrze mi tak żyć.
Z mokrych kamieni piją tu motyle.
* * *
Jest miejsce, gdzie kamień jeszcze nie wypowiedziany
nad wodą cicho, niebezpiecznie zwisa;
w powietrzu spokój jest, wzdychania ciche
i w dniu jest noc i jest szeptanie;
i prawie czarne rosną cyklameny
wśród artretycznie suchych wręcz korzeni;
ślepy ślimak, który się zatrzymał, już chciał umrzeć,
ale śmierć szła dalej, wolała wziąć leciutko
z gniazda rudzika pisklę, świergot zaś, dotychczas
niesłyszalny, nagle ucichł,
i milczenie, jakby krzykiem
w mrok i przez gałęzie się rzuciło
wzwyż; gdzie jest rozpięty blady
kawałek nieba: pustka obiecana,
dale niepojęte, bogów dom,
i trwanie, które trwa i trwa.
Jamby, 2000
* * *
Gdzie śnieg ziarnisty w sobie się zapada
i śladu stopy długo nie zobaczysz
(a śladów nie ma, bo nie ma tropicieli:
nawet wilki zasnęły u niedźwiedzi),
nieśmiałość w swej osobie przez las kroczy.
Samotna na polanie przystanęła,
łapie powietrze w nozdrza, głębiej w siebie –
swobodna odnalazła drogę do swobody,
stoi i nie rusza się, jak namalowana:
ktoś, lepszy ode mnie obserwator,
zauważyłby na pyszczku nagłe drżenie,
z żądzy gorączkowe wręcz spojrzenie –
wtem, gdy śwista strzał,
na piersi sarny jasna łezka krwi;
na moment, zanim w puch się zwali,
w otwartą przestrzeń leci wzwyż.
Kobieta odsuwa
ciężkie krzesło od stołu,
wstaje
wysoko,
cicha, straszna jak wschodnie cesarstwo,
i jest
wieczór.
Jest rzeczka
Jest rzeczka,
pływa drewniana kaczka.
Lato usycha.
Z wnuczki, jak
powstaje babcia?
Tylko trochę zaczekać.
Usta, 1985
* * *
Na trawie srebrna rosa księżycowa
rozrzutną bożą ręką rozrzucona:
samotna chmura – wielki sokół ciemny
skrywa przez chwilę ospowaty księżyc
i już ją wiatr pospiesznie gdzieś wygania,
a noc, jak przedtem, znów jest nieruchoma
i cicha – chyba, że gdzieś w dali pawie
z gałęzi nawołują bukszpanowych
i woda się spieniona rozpryskuje
w ogrodach, w wodotryskach z alabastru,
kiedy zakonnik młody, zagrzebany
w żywotach świętych, z cicha postękuje;
rosa na trawie srebrem wzór maluje;
ja śpię, i obym nigdy się nie zbudził.
* * *
Dręczy mnie jeszcze jeden mętny obraz:
zboczyłem z drogi, idę przez polanę,
(niosę nie bardzo ważną wieść dla kogoś
sprężystym krokiem dobrego posłańca) –
gdy tam docieram, zastaję cierpienie,
chyba śmierć dziecka, i nie mam pojęcia,
jak się uśmiechać, cały z drewna, niemy,
błahą wiadomość trzyma jeszcze język,
dzień wisi suchy, całkiem nieruchomy,
i światło wzmaga się w wysoki pisk;
potrafiłby pocieszyć ich kto inny,
i inny znaleźć sens swojej wizyty –
ja stoję tam zaklęty, odurzony,
w świat patrzę, obły i nierzeczywisty.
* * *
Jeszcze przez niebo nie przepłynął obłok;
i nie wyrzekły usta ani słowa,
krew stała w żyłach, zmarzła, nieruchoma;
i nie stanąłem nagi sam przed sobą;
i cały świat szeroki, w tym obrazie
jałowy, czczy, daleki, nieciekawy,
w koło gliniana gruda spustoszona
przetacza się przez wszechświat opróżniony –
uparty obraz! nie ma nad nim władzy
ni wyobraźnia, ani sny czy pamięć,
lecz w każdej chwili ukazać się może,
tuż przed oczami, w piersi i gdziekolwiek,
w deszczu, w południe, w mandarynek woni –
bo jest on, Panie, w twojej obecności.
* * *
Wspomnienie śnię, a czy pamiętam sny?
Słychać słowiki nad powolną rzeką,
a w głowie w ciemnym forte się nasila
głos oddalony, ciężki od pragnienia,
by mnie obrazem zmamić świętojańskim –
sunie dziewczyna, z dawien ukochana,
z drugiego brzegu, lekka, do mnie:
boso przez wodę, biała od wieczoru,
w spódnicy długiej, lecz niezamoczonej
(co z nią wyrabiał wiatru syn swawolny!),
podchodzi właśnie tutaj, tak łagodna,
z kwiatami w ręku i płonącym wzrokiem,
z uśmiechem, który jasno widzę teraz –
te sny pamiętam, to wspomnienie śnię.
Sonety, 1989 i 1993
* * *
To był krogulec; sylwetka nieruchoma,
sunąca przez połowę głębokości nieba
i czas był, który jest i którego zaraz nie ma;
teraz ptak nie lata już, nie krąży,
a ja człowiekiem trochę starym jestem.
Potrafię wdzięczny być za wieczór i za ciszę;
naleję wina sobie i nakruszę chleba,
bym w jednym napojony był i syty,
i jest mi dobrze; jeśli serce zacznie śnić,
żywi go zasób znaków dawnych dni –
białe kamyki, rzeka, góra podrzucona wzwyż
na sztorc, łopuch: czy to kania
czy krogulec krąży sprzed dziesięcioleci
nad chłopcem – lipiec, słońce praży -,
o, jest mi dobrze, dobrze mi tak żyć.
Z mokrych kamieni piją tu motyle.
* * *
Jest miejsce, gdzie kamień jeszcze nie wypowiedziany
nad wodą cicho, niebezpiecznie zwisa;
w powietrzu spokój jest, wzdychania ciche
i w dniu jest noc i jest szeptanie;
i prawie czarne rosną cyklameny
wśród artretycznie suchych wręcz korzeni;
ślepy ślimak, który się zatrzymał, już chciał umrzeć,
ale śmierć szła dalej, wolała wziąć leciutko
z gniazda rudzika pisklę, świergot zaś, dotychczas
niesłyszalny, nagle ucichł,
i milczenie, jakby krzykiem
w mrok i przez gałęzie się rzuciło
wzwyż; gdzie jest rozpięty blady
kawałek nieba: pustka obiecana,
dale niepojęte, bogów dom,
i trwanie, które trwa i trwa.
Jamby, 2000
* * *
Gdzie śnieg ziarnisty w sobie się zapada
i śladu stopy długo nie zobaczysz
(a śladów nie ma, bo nie ma tropicieli:
nawet wilki zasnęły u niedźwiedzi),
nieśmiałość w swej osobie przez las kroczy.
Samotna na polanie przystanęła,
łapie powietrze w nozdrza, głębiej w siebie –
swobodna odnalazła drogę do swobody,
stoi i nie rusza się, jak namalowana:
ktoś, lepszy ode mnie obserwator,
zauważyłby na pyszczku nagłe drżenie,
z żądzy gorączkowe wręcz spojrzenie –
wtem, gdy śwista strzał,
na piersi sarny jasna łezka krwi;
na moment, zanim w puch się zwali,
w otwartą przestrzeń leci wzwyż.